O mazurskich legendach, polskiej gościnności…i sandaczu po wschodnioprusku. Wywiad 'Enjoy your stay’ z pisarką Katarzyną Enerlich.

reklama

Katarzyna Enerlich – pisarka, poetka, dziennikarka. Zakochana w Mazurach i rodzinnym Mrągowie, w swoich książkach pokazuje cichy świat prowincji, który może być naprawdę dobrym miejscem do życia.

1521987_630279240372828_216663571_n

Bohaterka Twojej najnowszej powieści „Prowincja pełna czarów” przekona się, że i bez dalekich podróży i wyjazdów, jej życie dostarczy wielu niespodzianek i ciekawych historii. Ja nie wyobrażam sobie życia bez dalekich podróży, choć poznaję coraz częściej i uroki naszego kraju. Czy Ty również, jak Twoja bohaterka, jesteś domatorką, której okno na świat mieści się w drewnianym domu pod Mrągowem?

Tak. W tych okolicznościach przyrody, czyli w moich licznych wyjazdach i podróżach mogę powiedzieć, że jestem domatorką. Bo kocham wracać do domu. Jak również kocham w nim być. On jest moją ostoją i dobrym miejscem. Ważne jest bowiem nie tylko mieć miejsce, gdzie można wyjeżdżać, ale i dokąd wracać. Fascynuje mnie odbywanie podróży blisko, za miedzą. Tam też drzemią ukryte historie. Jednak życie czasem płata miłe figle i wysyła mnie w podroż na drugi koniec Polski. I okazuje się, że tam też są piękne historie. I że można zakochać się w innym miejscu. Tak właśnie poznałam Karkonosze i Góry Izerskie i już „obrosłam” nimi po brzegi. Na pewno pojawiają się w książce.

W swoich książkach przedstawiasz historię Mazur, regionalne legendy i wierzenia. Czy wśród opisywanych historii i podań, coś szczególnie Cię zaintrygowało?

Nie ma takiej jednej rzeczy. Fascynuje mnie odkrywanie normalności tamtych ludzi i podobieństwa do nas. Oni tak samo żyli, gotowali, kochali, marzyli. Ich wierzenia były związane z taką samą chęcią poznania i zrozumienia świata. Na przykład postać Kłobuka – niegroźnego demona pruskiego. Pierwsza nazwa to kobold. Była też cobold i chobold. Chodzi o tego samego kłobuka. Wyobrażałam sobie czasem tych, którzy mieszkali tu przed wojną, jak ogarnięci ciekawością świata wszystko, co ważne, tłumaczyli sobie działaniem tajemnych sił. Jak daleko odeszliśmy od tych czarownych argumentów, chełpiąc się, że niemal wszystko wiemy o świecie. A jednak wciąż nie potrafimy wyzwolić się spod wpływu księżyca. Nie jesteśmy i nie będziemy panami tego świata. Ta myśl doprawdy dodawała mi odwagi w odkrywaniu tajemnic. Wiedziałam zawsze, jeszcze w szkole podstawowej, że na mojej prowincji przed wojną działy się rzeczy tajemne. Słyszałam o tym w wielu opowieściach, czytałam w książkach. Im bardziej świadomie wtapiałam się w ten świat, tym bardziej on mnie przenikał. Początkowo byłam niby amazonką na koniu, wyruszającą na spotkanie z księżycem, czyli moją mrągowską prowincją pełną czarów. Stopniowo stapiałam się z koniem i z księżycem, stając się kobietą-centaurem z księżycową aureolą na głowie. Taka wizja towarzyszyła mi czasem, gdy zgłębiałam książki o tajemnych mocach, które rządziły dawnym światem.
Podobno wielu widziało kłobuka. W Olsztynku przybrał on kiedyś postać ptaka, za którym ciągnęła się ognista smuga. Jeśli smuga przeleci nad człowiekiem, który nie zdąży się schować pod swój dach, to niechybnie oblezą go wszy i inne robactwo. Kłobuk musiał być dobrze i suto karmiony. Najlepiej jajecznicą i skwarkami. Musiał mieć miękkie łóżko, na którym wysypiał się do woli. To był zadziwiający demon. Ktoś w rodzaju krasnoludka, ale w ptasim wydaniu. Podobno raz wystąpił pod inną, niż ptasia, postacią. Działo się to w Jerutkach koło Szczytna. Ludzie podobno mówili, że w ich wsi pojawiła się… małpa. Szybko jednak poznali po sypiących się wokół iskrach, że to kłobuk. Zupełnie inną postać przybrał również w chacie pod Działdowem. Tam był kotem. Tajemniczym, chodzącym tylko swoimi drogami, a jednak pozwalającym się dopieszczać. Pozwalałam swojej wyobraźni biec w tym kierunku… Być może mój rudy kot był takim kłobukiem przynoszącym mi radość i dostatek? Odkąd bowiem był w moim domu, działy się wokół mnie rzeczy dobre. Myślę, że zaczarowaność świata nie traci na wartości wraz z upływem czasu. W naszej cywilizacji jest również miejsce na wyobraźnię i inny, niedostrzegany przez wielu wymiar. Wiedziałam, że to proste prawo, rządzące wszechświatem jest tak naprawdę wielką tajemnicą, której odkrywanie zajmuje niektórym pół życia. Czary i wiara w kłobuka wyjaśniały to prawo znacznie szybciej i dosłowniej. Sprawiały, że ludzie stawali się lepsi, mniej podatni na chciwość. To był dobry czas dla ludzkiej dobroci.
Pozwalam więc mojej wyobraźni przenosić się w tamten czas i widzieć w plątaninie nocnych krzaków kłobuki, opuszczające na noc gospodarstwa swoich opiekunów. Czuję czasem, jakbym wróciła do dziecięcych wyobrażeń, kiedy to świat był prosty i szybko tłumaczony. Dorośli odarli go z tajemnicy i przez to gubią się w jego rozumieniu.

943434_10200661055222560_40846839_n
zdj. Mrągowo

A jaka potrawa regionalnej kuchni jest Twoją ulubioną? Zdradź nam przepis jeśli możesz.

Mam ulubioną potrawę i myśli z nią związane. Sandacz po wschodnioprusku. Życie na Prusach Wschodnich biegło bowiem wartkim rytmem, dzielone na pory roku, wschody i zachody słońca. To, co z lasu, ziemi i wody żywiło ludzi w prosty i zdrowy sposób. Nikt nie sięgał daleko, bo i po co, skoro to, co najlepsze, było najbliżej?
Zatem przy okazji tego dania będzie o wodzie i lesie. O jeziorach i ich chlupoczącej hojności oraz o tajemniczej miękkości ściółki leśnej.
Nie umiem minąć się z jesienią. Jej zaproszenie do grzybobrań są moją słabością, do której przyznaję się równie chętnie, co do słuchania poezji śpiewanej od czasów licealnych.
Muzyka dostarcza mi podobnych przeżyć metafizycznych, co zbieranie grzybów. Miękkość ściółki, oplatającej buty, wilgoć szelestem skraplająca się na gałęziach i trawach… I wreszcie wszechobecny zapach – lekko stęchły jesienią i korą drzew. I grzybami. Bo fragment lasu z grzybami pachnie bowiem inaczej niż ten, w którym rosną tylko jagody.
Borowiki i czerwonołebki są zawsze najbardziej pożądane, ale również poczciwe podgrzybki i koźlarze w swojej obfitości i wielorakości mają swój urok. Braterstwo opieniek i ich kolorystyka uzależniona od rodzaju pniaka na jakim wyrosły sprawiają, że przynajmniej jeden dzień poświęcam wyłącznie na same opieńki. A gdy w ich sąsiedztwie odkryję rude rydze – co zdarza się wszak dość często, zadowolenie z grzybobrania podwójne.
To jednak z borowików przygotowuję sos do prostego, lecz wykwintnego dania, podawanego przed wojną na Prusach Wschodnich. Gdyby to danie łaskawie wróciło na nasze stoły, wypierając banalną i wszechobecną rybę po grecku, byłoby pięknie i… tradycyjnie.
Tym daniem jest sandacz po wschodnioprusku.
Sandacz najlepszy świeży i prosto z jeziora. Przed wojną nie było z tym większego problemu, dziś można po prostu pojechać do gospodarstwa rybackiego. Nie jest to ryba tania. Można ją zastąpić karpiem lub inną rybą słodkowodną.
Jednak smak sandacza jest po prostu wykwintny. Na pewno nie warto zastępować go inną rybą, kupioną promocyjnie w zamrożonym i glazurowanym płacie. W tym daniu nie chodzi o to, by było taniej i byle jak. Ma być pysznie!
Rybę filetuję i smażę soute, czyli w mące pszennej z kartoflaną (pół na pół), a solę dopiero po usmażeniu. Na oleju, ale pod koniec smażenia dodaję masło. Ryba z aromatem masła to prawdziwy cymes!
Teraz sos. Najlepiej, gdy grzyby do niego są świeże, jednak wiosną o to trudno. Zebrane jesienią i ususzone borowiki zalewam wrzątkiem i rozmiękczam. Nie kroję na drobno – lubię, gdy grzyb ma smak i konsystencje grzyba, a nie papki dla niemowląt. Duszę i napawam się zapachem grzybów. Dom przesiąknięty nim staje się ostoją spokojności. Dodaję pokrojoną cebulę. Sól i pieprz, czasem listek laurowy i kulkę angielskiego ziela. Nie za dużo, bo smak ma być prosty jak przed wojną. Gdy wszystko już uduszone, dodaję gęstej i najlepszej śmietany. Najlepiej swojskiej.
Mieszam całość, nakładam na rybę i gotowe. To danie świetnie smakuje z natką pietruszki – bo grzyby, jak wiemy, lubią ten aromatyczny dodatek. Ryby zresztą też.
Szybko i wykwintnie się to przygotowuje. I podobnie zjada – bo sandacz po wschodnioprusku jest miłym urozmaiceniem domowego jadłospisu. A gdy jeszcze przyjdą goście!
Nie podaję do tego dania ziemniaków. Jadam je raczej sporadycznie i najwyżej w formie dania głównego, a nie wypełniacza. Sandacz po wschodnioprusku obroni się sam lub z dodatkiem prostej surówki, na przykład z kiszonej kapusty. Gdy się doda do niej olej, jabłko, szczyptę cukru, pieprz i odrobinę chrzanu – jest smakowitym i zdrowym dodatkiem. Świetnie smakuje z sosem czosnkowym. A ileż w tym prostoty i łatwości w przygotowaniu!

mazurki

Brzmi faktycznie smakowicie.
Poza Mazurami, jakie inne miejsca w Polsce należą do Twoich ulubionych?

Lubię być nad morzem. Magnetyzuje mnie w sposób zadziwiający. I Karkonosze niedawno odkryte. Te miejsca będą kiedyś w moich książkach. Niech no tylko wyjdę poza ukochane Mazury!

Objeżdżasz kraj spotykając się z czytelnikami. Jakie są Twoje doświadczenia z gościnnością w polskich hotelach i ich usługami?

Fajnie, że o to pytasz. Pierwszy raz słyszę takie pytanie. Fakt, sporo czasu spędzam w hotelach. Jest w nich anonimowo i cicho. Muszę przyznać, że niespecjalnie lubię jednak duże i nadmiernie eleganckie hotele. Lubię dostać KLUCZ od pokoju, a nie kartę. Lubię, gdy mogę otworzyć okno i nie jestem zdana na klimatyzację. Lubię gdy w hotelu jest drewniana podłoga, a nie ta specyficzna miękka wykładzina o syntetycznym zapachu. Lubię gorącą wodę (nie zawsze taka płynie w kranach!) i płaską poduszkę. W hotelach spotykam poduszki wysokie, jakby standardem było spanie w pozycji siedzącej. A przecież to niezdrowe! Odkładam więc moje poduszki na bok i śpię na samym materacu. Często wybieram pensjonaty i niewielkie hotele, w których rozmawiam z ludźmi i słucham opowieści o miejscu, w którym jestem. No i jest jeszcze jedna okoliczność, która sprawia, że wolę małe pensjonaty od hoteli. Doba hotelowa. Przeważnie kończy się o dwunastej. A ja mam spotkania o 17.00 lub 18.00 – taki tryb pracy. Czasem więc bywa tak, że spotkanie mam w innej miejscowości i po prostu mam puste godziny, kiedy nie mam się gdzie podziać, bo jedna doba skończona, a drugi hotel jest w zupełnie innej miejscowości. Zwiedzam wtedy, ale co zrobić, gdy pada deszcz, jest zimno i miejscowość mała? W mniejszych pensjonatach tego nie ma. Po prostu mogę zajmować pokój do kiedy chcę. Domawiamy szczegóły na samym początku i już.
Jest jeszcze coś. Lubię gotować i czasem sama sobie przyrządzam ulubione śniadania. W hotelu nie mam szans na własną kuchnię.

A jak wybierasz hotele? Czy masz swój ulubiony, w którym pobyt miło wspominasz?

Przeważnie nie wybieram. Śpię tam, gdzie „kładą” mnie biblioteki. Są też takie sytuacje, że idę na tak zwany żywioł. Gdy na przykład nie mam pewności co do dalszych planów. Wtedy zostawiam sprawy losowi. Tak było gdy wracałam ze spotkania w Tczewie. Była zima i późny wieczór a ja postanowiłam, że pojadę do Sztutowa, gdzie miałam spotkanie nazajutrz. Liczyłam na to, że znajdę miejsce noclegowe od ręki. Tak się stało i dzięki owej przypadkowości poznałam wspaniałych ludzi, którzy mieli zwyczajne pokoje gościnne. Była w nich kuchnia. Mieszkałam u nich trzy dni i wróciłam tam latem. Mieli zajęte, ale skierowali mnie do swoich znajomych, którzy dali mi wolny pokój. I już wiem, że następny wyjazd nad morze spędzę w Sztutowie u moich nowych znajomych.
Podobnie mam w Opolu, gdzie mieszkam w pokoju należącym do biblioteki. To właściwe duże mieszkanie, w którym mogę również pokucharzyć i jeść to co lubię. Mają jednak bardzo wrażliwe czujniki na dym i ostatnio postawiłam na nogi całą ochronę. A ja tylko smażyłam waniliowe naleśniki…
Są jednak hotele, które wspominam wyjątkowo dobrze. Dobrze mi się mieszkało w Nowym Tomyślu, w pięknym hotelu w centrum. W ogóle pobyt tam był niezwykły, bo oprowadził mnie po mieście sam pan burmistrz (nigdzie mi się to jeszcze nie zdarzyło) i zaprezentował mi ów hotel osobiście. Wspominam ciepło Bielsko – Białą, choć miałam problemy z kartą do pokoju. Nie miałam pojęcia jak jej użyć. Takiego rozwiązania nie spotkałam jeszcze nigdy. Pięknie mi się mieszkało w hotelu w Wałbrzychu.
Oddzielną historią są pałace. W Lubostroniu czy Bronicach – to piękne miejsca, nasiąknięte historią… Lubię takie miejsca również.
W Warszawie mam swoje ulubione miejsce, w kamienicy na Smolnej. Nie ma szyldu, że to hotel, a jednak wciąż są tam goście. Uwielbiam to miejsce.
Jeśli jednak tylko mogę, wybieram na trasie mieszkania do wynajęcia, nawet jeśli muszę dalej dojeżdżać na spotkania. Lubię po prostu czuć się swobodnie. No i to gotowanie…

prowincja-pelna-czarow

Komentarze

komentarzy

Post a comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Magazine made for you.

Featured:

No posts were found for provided query parameters.

Elsewhere: